Biorąc do ręki książkę „Moja Islandia” miałam wrażenie, że mam do czynienia z podręcznym przewodnikiem, albo lekką i przyjemną nowelką. Jednak ani jedno, ani drugie przeczucie nie było do końca trafione. W tej zaledwie kilkudziesięciostronicowej książeczce nie było nic czego, czytelnik przyzwyczajony do obszernych fotorelacji z podróży, mógłby spodziewać się po tytule. Żadnych barwnych opisów na wpół dzikiego krajobrazu, zapierających dech w piersiach lodowców i ciągnących się aż po horyzont kamiennych pustyni. Nic co mogłoby uchodzić za spis miejsc wartych odwiedzenia. Najpewniej miłośnicy podróży i żądni wrażeń turyści byliby nią rozczarowani.
Przewodniki i mapy być może trafnie charakteryzują geograficzne uwarunkowania danego obszaru, ale kraj to nie tylko bujna flora i niespotykana fauna. Ci, którzy chcą w pełni poznać Islandię, (jeśli ten tajemniczy kraj troli i elfów w ogóle można do końca odkryć) powinni bacznie przyjrzeć się panującym tam zwyczajom i poznać życie codzienne mieszkańców. Książka Magdaleny Węcławiak jest właśnie takim małym leksykonem islandzkiego społeczeństwa. Rzetelnym, bo pisanym z perspektywy Polki i Islandki jednocześnie. Autorka okiem dociekliwego badacza dostrzega znaczące różnice, jak i niewidoczne dla turystów niewielkie mankamenty ich charakteru i mentalności.
Żaden szanujący się Islandczyk nie popełniłby takiej zbrodni przeciwko własnej osobie i nie skazywałby się na wykonywanie zawodu kłócącego się ze zdobytymi kwalifikacjami. Zupełnie inaczej niż u nas, gdzie tłumy magistrów zamiast za biurkiem w bibliotece, siedzą na kasie w supermarkecie… I u nas zaczyna być to niestety normą, a honor nierzadko trzeba schować do kieszeni… Takich niuansów na Islandii jest wiele. Widać gołym okiem, że mentalność tamtejszego społeczeństwa jest zupełnie inna niż w Polsce.
Skoro już o bibliotekach mowa, te w naszym kraju stają się powoli wymierającym gatunkiem. Kolejna galeria handlowa, albo nowy klub fitness są najbardziej atrakcyjnymi inwestycjami. Co innego biblioteki. Ich nie opłaca się remontować, modernizować i przystosowywać do europejskich standardów. W większości stare, zakurzone regały, do których od miesięcy nikt nie zagląda zostają zamknięte, a w ich miejsce otwiera się budkę z hot-dogami. Strawa dla ciała jest ważniejsza niż strawa dla ducha. Na Islandii biblioteki to ogromne, kolorowe, ciepłe i przyjazne dla ludzi miejsca, gdzie rodzice spędzają z dziećmi całe dnie. Islandczycy są miłośnikami czytelnictwa. Tysiące dzienników, tygodników i miesięczników wychodzi na rynek i z roku na rok ich liczba wzrasta (w tym miejscu wypada wspomnieć o upadającym zawodzie dziennikarza w Polsce, gdzie wielu potrafi i chce pisać, ale jakoś brak odbiorców i pracodawców oferujących wynagrodzenie…). Takich i innych różnic autorka książki znalazła wiele. Zapewne także nie opisała ich wszystkich, ale już dzięki temu czytelnik może poznać ten kraj głębiej i wyrobić sobie o nim własne zdanie.
„Moja Islandia” to jakby długi felieton o islandzkich, a przy okazji również polskich zaletach i przywarach. Jest rodzajem przyjemnej lektury, którą czyta się niczym wciągający reportaż z ciekawego czasopisma. Krótka, ale treściwa, zabawna lecz nie pozbawiona realnego spojrzenia na otaczające nas zjawiska. Momentami sentymentalna, ale zdecydowanie częściej optymistyczna. Bardzo subiektywna i niezwykle szczera. Książka, która udowadnia, że nie tylko barwne fotografie potrafią zachęcić do odwiedzenia nieznanego nam kraju…
Marzena Rogozik
„Moja Islandia”
Magdalena Anna Węcławiak,
Wydawnictwo Novae Res
Gdynia 2013