Już sam tytuł: „Hartland. Pieszo przez Amerykę” brzmi zachęcająco. „Jak wielkim fascynatą tego kraju trzeba być, aby przemierzać go na piechotę. Jakich ciekawych ludzi można poznać, jak niecodziennych sytuacji doświadczyć na swej drodze” – chciałoby się wręcz wykrzyknąć z podniecenia. Niestety, nic z tego – podczas lektury książki nie ma mowy o żadnej poznawczej ekscytacji, a tytuł jawi się tylko jako mylący haczyk. Dlaczego? Niechybnie do tego dojdziemy.
Intencją autora było zapewne ukazanie nowego, nieznanego oblicza Stanów Zjednoczonych, przemierzanych głównie pieszo (ale również autostopem). Z każdą nową wyprawą udaje się on coraz bliżej interioru, kierując się na południe. Ukazuje czytelnikowi tereny, które niegdyś były zamieszkiwane przez Indian (czyli Dziki Zachód), obszar Nebraski, Oklahomy, Dakoty, Omaki czy też Wielkich Równin. Chce podzielić się atmosferą: bezludnych prerii, widzianej prze siebie dzikiej zwierzyny (kangurów, wilków), kasyn w rezerwatach dla Indian, opowieści napotykanych tubylców czy zapachem moteli, w których sypiał. Jednak dobre chęci nie zawsze wystarczą, a do przekazania wrażeń czytelnikowi potrzeba języka nacechowanego emocjonalnie, „namiętnego” sposobu prowadzenia historii, których tu zabrakło.
Büscher nie potrafi uwiarygodnić przeżyć, których doświadczył podczas wędrówki po Ameryce. Jego opowieści są zbyt statyczne, poprawne językowo, ale niestety – beznamiętne. Rozwijając poszczególne wątki sam wpada we własną pułapkę i szybko zaczyna być monotonny. Pomimo wprawnej umiejętności obserwacji i wychwytywania intrygujących sytuacji oraz osobistości – nie umie on niestety podrasować swojego „pisarstwa” odrobiną pieprzu. Jest zbyt poprawny, zbyt dosłowny, zbyt (chciałoby się powiedzieć) niemiecki w tonie i sposobie wypowiedzi. Büscher podejmuje istotne, mało znane problemy mieszkańców „Nowego Lądu”, jednak opisuje je używając zbyt dużej dozy patosu, pompatyzmu. Wystarczy wspomnieć jedną ze scen reportaży, w której to bohater spotyka na swej drodze księdza (notabene wyglądającego jak bezdomny i popijającego ochoczo wódkę), a ten proponuje mu spowiedź – to jedna z tych kluczowych, ale niestety stereotypowa, niepotrzebnie moralizująca.
Sam Wolfgang Büscher nie jest znany w Polsce szerszemu grona odbiorców. Urodził się w 1951 r.. Jako dziennikarz współpracował z takimi sławnymi tytułami jak: „Süddeutsche Zeitung”, „Die Welt”, „Neue Zürcher Zeitung” czy „Die Zeit” (do którego pisze obecnie). Napisał m.in. „Berlin – Moskwa. Podróż na piechotę” czy „Podróż przez Niemcy”. Był reporterem w Kirgizji i Kazachstanie po upadku ZSRR, a także jednym z pierwszych reporterów w Kalingradzie.
Nie można omówić Büscherowi odwagi podróżnika – zabrakło mu jednak odwagi reportera, który snuje swe opowieści w sposób intymny, zadziorny, unikający schematów. Jednak pośród banalnych życiowych filozofii, które serwuj nam autor, znalazłam prosty, choć ciekawy moralitet:
„Co oznacza być wolnym, nikt nie musiał mówić – sprawa była prosta. Zaczyna się od tego, że wolne są myśli. Bez tej niekiedy lekceważonej pierwszej zasady nie mogło być mowy o żadnej wolności. Reszta miała wymiar fizyczny, dotyczyła broni, kajdanków i drzwi bez klamek”. Proste, lecz zapadające w pamięci.
Magdalena Bońkowska
Wolfgang Büscher
„Hartland. Pieszo przez Amerykę”
Przekład z języka niemieckiego: Katarzyna Weintraub
Wyd. Czarne