Przytulna scena w Teatrze STU otoczona z trzech stron rzędami widzów. Zwyczajna a jednak niezwykła. Z niepowtarzalnym klimatem i wystrojem. Na widowni komplet. Rozentuzjazmowane panie z rumieńcami na twarzy szepczą dyskretnie i z napięciem skubią brzegi spódnic. Czekają z niecierpliwością na rozpoczęcie spektaklu. Panowie spięci, nerwowo mierzą swoje partnerki, w myślach starając się pocieszyć, że na pewno są bardziej męscy niż aktorzy, którzy za chwilę zawładną sceną. Co tu ukrywać, każdy czeka na striptiz show! Ale nim on nastąpi będzie można pośmiać się do rozpuku jak na najlepszym kabarecie!
Garść rekwizytów: tarcza do gry w strzałki, kilka krzeseł i fotel. Przestrzeń niezagracona, bo i nie ona odgrywa tu najważniejsza rolę. Czterech przyjaciół: Larry (Krzysztof Pluskota), Dave (Mariusz Witkowski), Gordon (Maciej Jackowski) i Spencer (Andrzej Róg) tracą pracę w stalowni. Nie mają pieniędzy, ale długi i zobowiązania. Łapiąc różne okazje do zarobkowania wpadają na pomysł by założyć grupę chipenddalesów. Początkowo są do tego sceptycznie nastawieni. Mają wątpliwości, czy nie są za starzy i czy podołają zadaniu. Jednak fatalna sytuacja nie daje im wyboru.
Zakładają zespół o zachęcającej nazwie „Dzikie Buhaje”, która trzeba przyznać „kręci do absolutności”. By skompletować grupę dają ogłoszenie do gazety. Na castingu pojawia się m.in. Lewis (świetna, aczkolwiek krótka rola Dariusza Starczewskiego), którego nieporadne pozbywanie się garderoby i dziecinne wręcz pląsanie nogami nie pozwalają mu zakwalifikować się do zespołu. Równie złe wrażenie robi Colin (Maurycy Poleski), którego „parcie na szkło” i indywidualizm nie dają się pogodzić z wizją grupy. Zostaje jednak przyjęty, z powodu swojego „dużego”… powodu. Tę zlepioną z kilku zupełnie nieporadnych tanecznie mężczyzn grupę ratuje z opresji młody i wysportowany Czeczen Mustafa (Rafał Szumera). Jego umiejętności i doświadczenie Spencera, który był kiedyś nauczycielem tańca sprawiają, że grupa odnosi sukces! Jaki jest klucz do owego sukcesu? Trzeba zachować tajemnice, a nie od razu ściągać gacie!
„Kogut w rosole” Samuela Jokica w reżyserii Marka Gierszała to genialna komedia, której mocną stroną są soczyste dialogi i aktorstwo na najwyższym poziomie. Wbrew pozorom nie jest to spektakl o zabarwieniu erotycznym, choć ta sfera jest na scenie silnie eksploatowana. To raczej historia męskiej przyjaźni, która potrafi przetrwać niejeden życiowy zakręt. To opowieść o męskich kompleksach, o których nie mówi się głośno, bo przecież to kobiety czują na sobie presję mediów, nieustannie są porównywane do światowych ikon piękna. To kobiety zwykle korygują swoje defekty w obawie przed reżimami ciała. Spektakl pokazuje, że również mężczyźni mają świadomość mankamentów swojego ciała i boją się krytycznej oceny kobiet. Dla jednych problemem jest zbyt duży brzuch, dla innych bardziej intymne niedoskonałości. „Kogut w rosole” to historia walki z kompleksami, odnajdywania nowej drogi życiowej, zdobywania pewności siebie i wystawienia na próbę męskiej przyjaźni.
Spektakl, który w mojej ocenie zasługuje na szóstkę z plusem. Majstersztyk w każdym calu. Dowód na to, że sztuka i zabawa może iść ze sobą w parze i tworzyć zgrany duet. Bez wulgarnych dialogów, bez podtekstów poniżej pewnego poziomu. Teatr STU znalazł przepis na spektakl, który rozpieszcza kulturalne podniebienia. Spróbujcie sami!
Przepis na „Koguta w rosole”
Składniki:
Siedem opierzonych (czyli nie za młodych) kogutów, wszyscy męscy, z odrobiną nadprogramowych kilogramów tłuszczyku tu i ówdzie, brakami upierzenia na czubku i wypiętą klatą. Garść soczystego humoru, szczypta dobrej muzyki, spora ilość świetnego aktorstwa, świeże spojrzenie na aktualne problemy i pieprzne dialogi.
Wykonanie:
Koguty pozbawić garderoby, dodać pozostałe składniki. Całość dokładnie wymieszać i podawać rozentuzjazmowanej publice na gorąco!
Smacznego życzy:
Marzena Rogozik