To jak, podobał ci się film? Jaki film? Ten, który oglądaliśmy. A. Film. Ten film. Nie, nie podobał mi się. Nie? Nie. Wcale. I w ogóle nie oglądaliśmy żadnego filmu. Co? No nie. Ty oglądałeś. Ja udawałam, że oglądam. A tak w ogóle to film nie istnieje.
Jeżeli chcecie dowiedzieć się, jak to jest oglądać „Zamę”, polecam wrócić do powyższego akapitu i przeczytać go ponownie. A potem jeszcze raz. I jeszcze. Powinniście dojść przynajmniej do dwudziestu razy. Czyli na tyle, żebyście zaczęli ziewać i po chwili zasnęli, a potem obudzili się ze świadomością, że nie pamiętacie, co dokładnie znalazło się w filmie– a co tylko wam się przyśniło. Bo jeżeli „Zama” cokolwiek przypomina, to jest to właśnie długi, męczący sen.
Główny bohater, Don Diego de Zama, brnie przez swoje życie urzędnika w jednej z hiszpańskich kolonii. Dokłada wszelkich starań, żeby przedłożyć swoje pismo do króla i uzyskać przeniesienie do rodziny, do domu. Nikt jednak nie chce mu pomóc i nikt nie odpowiada na jego prośby. Nawet żona w końcu przestaje wysyłać listy. Zama zostaje więc na miejscu, nie mogąc ani przejść ponad całą sprawą, ani zrezygnować z powrotu.
Snuje się po okolicy jak zrozpaczony duch. A jednak tak trudno jest mu współczuć. Może dlatego, że sam nie za bardzo współczuje komukolwiek. Przynajmniej nie na tyle, żeby coś z tym współczuciem zrobić. Jeżeli działa aktywnie, to tylko wyładowując własne emocje– na przykład zaczynając bójkę ze swoim podwładnym albo znęcając się nad tubylcami.
Którzy zresztą niby są w tym filmie, a jednak za bardzo ich nie ma. Widzimy ich pokryte farbą czy piórami tajemnicze ciała. Patrzymy, jak krzątają się, dbając o swoje dzieci. Nigdy jednak nie wykraczamy poza sposób patrzenia kolonizatora, który jest jednak zbyt ograniczony. Nawet Zama, który powoli zaczyna wątpić w króla i w imperializm, patrzy na tubylców i nie widzi nic. Nic, oprócz przedmiotów. Nie ludzi.
To nie oznacza, że Zama musiałby być kimś moralnie dobrym, żeby być interesujący. Często zajmującą fabułę tworzą po prostu trudni, wewnętrznie skłóceni ludzie, podejmujący skomplikowane decyzje. Decyzje, które ciągną za sobą konsekwencje.
W „Zamie” trudno jednak dostrzec jakiekolwiek konsekwencje, bo nigdy nie wychodzimy z głowy Zamy. Miejsca, które od dawna jest już przesycone beznadzieją i odrętwieniem, i powiedzmy otwarcie: depresją. Urzędnik przejawia liczne jej objawy: obowiązki wykonuje automatycznie, na wszystkie pytania odpowiada z opóźnieniem i wydaje się ciągle oszołomiony. A ponieważ patrzymy jego oczami, to patrzymy równie dokładnie, co on. Czyli ukradkiem. Z boku. Jak przez mgłę.
„Zama” nie jest niestety wyłącznie filmem o depresji, ale też filmem, który potrafi depresję wywołać. Po dwóch godzinach seansu widz wynosi z seansu lekki niesmak i wrażenie jakiegoś ukrytego znaczenia. I niewiele więcej, szczerze mówiąc.
To mogła być krótsza, zwięźlejsza historia. Albo też długa, ale bardziej rozwinięta. Bo to, co dostaliśmy, to tylko jeden koszmarny sen. Powtarzający się w kółko. I w kółko. I w kółko.
Autor recenzji: Karolina Bogacka
Tytuł filmu: „Zama”
Reżyseria: Lucrecia Martel
Scenariusz: Antonio di Benedetto (na podstawie książki), Lucrecia Martel
Data premiery: 31 sierpnia 2018 (Polska), 31 sierpnia 2017 (świat)
Obejrzane dzięki uprzejmości: Międzynarodowy Festiwal Filmowy Nowe Horyzonty