Język polski należy do najtrudniejszych języków świata. Wprawia w zakłopotanie nie tylko obcokrajowców, którzy próbują się go nauczyć, ale i rodzimych użytkowników. Jest też wdzięcznym tematem książek. Tym razem w jego „mroczne” zaułki postanowił wkroczyć Jacek Wasilewski.
Jak narodził się pomysł na stworzenie „Bezecnika gramatyki polskiej”?
Jacek Wasilewski: Jako ojciec pyskatej gromadki i członek Komisji Rady Języka Polskiego musiałem przez cały czas coś tłumaczyć. Ponieważ program szkolny się nie zmieniał, pytania się powtarzały, a mali reformatorzy widzieli mnie jako potencjalnego herosa do usunięcia szkolnych barier i uproszczenia koniugacji mleć czy kłopotów deklinacyjnych z tym, czy mówić rewolwera, czy rewolweru, albo dlaczego w celowniku mówimy psu, a nie mówimy misiu (oczko mu się odlepiło temu misiu). Odpowiedź, że misiu mówimy w wołaczu, nie przynosiła satysfakcji. Postanowiłem więc raz na zawsze wyjaśnić parę trudnych kwestii i… okazało się, że tylko namieszałem. Znajdywałem wyjątki od wyjątków, dziwne zaułki, w których gramatyka zachowywała się jak oprych i dusiła mnie od śmiechu. W związku z tym oprócz wyjaśnień, które owszem zdarzają się z rzadka w książce, mamy do czynienia z zestawem skarg i zażaleń w stosunku do 52 kategorii gramatycznych. Zażaleń co do logiki czy konsekwencji języka, które jednak bawiły mnie niepomiernie.
W jaki sposób zbierał Pan materiały do książki? Skąd taki, a nie inny wybór przykładów?
W roku są 52 tygodnie, więc pomyślałem sobie, że można sobie dawkować jeden rozdział na tydzień. Gdzie tam! Mój czternastoletni syn Wojtek przeczytał całość ciągiem ze słowami: dałeś radę. Pomyślałem, że może trochę za łatwo mu poszło, ale z drugiej strony utrzymać uwagę nastolatka na gramatyce to pewien sukces. Od wielu lat zajmuję się badaniami języka w sensie praktycznym – tym, jak mówią do nas marki, projektowaniem języka internetowych czatbotów, tym, co działa perswazyjnie, przystępnością języka… W trakcie takich „robót drogowych” można zjeździć wiele zaułków gramatycznych, które były wcześniej rzadko odwiedzane, jak np. odmiana czasownika w rodzaju nijakim dla osób niebinarnych. Ciekawe, choć nie zawsze oczywiste na pierwszy rzut ucha, co np. co słonko robiło w czasie przeszłym. Przykłady zbierały się same, z filmów, piosenek, urzędowych dokumentów. Chodziło mi to, żebyśmy stanęli trochę zaskoczeni. Jak np. wtedy, kiedy mówimy o kani, która pragnie dżdżu… który występuje w dopełniaczu – to pytanie o mianownik tego dżdżu na chwilę nas zatrzymuje.
Czy jest jakieś zagadnienie językowe, które szczególnie Pana zaskoczyło w czasie pracy nad książką?
Liczebniki nieokreślone. Powinna być cała oddzielna matematyka dla tych liczebników. Skąd u licha wiemy, jesteśmy w stanie odróżnić troszeczkę soli od trochę soli? Jak ma się do tego taki miernik jak szczypta? Tych form jest od groma i do diabła i niektóre są bardzo zabawne. Druga kwestia to czasowniki kierunkowe. Kiedy mamy powiedzieć, co się działo z kupką piasku, na którą jest ponadosypywane, zaczyna się naprawdę przygoda godna rollercostera. Do tego jeszcze te wyrazy, których antonimy znaczą to samo. Jak mówić, kiedy wyraz i jego przeciwieństwo mają takie odniesienie? A jednak potrafimy! Język polski to ciągłe balansowanie na linie. Nie dziwne, że czasem ktoś się pośliźnie. Nie powinniśmy go jednak za to potępiać, ale wprost przeciwnie, wyciągnąć ku niemu rękę, pożałować, przytulić.
Skąd pomysł na ilustracje w książce i jak doszło do współpracy z Joanną Czupryniak?
Udział Joanny zaproponował profesor Bralczyk, z którym się przyjaźnię. Joanna miała już kilka językowych rysunków i były one inspiracją do stylu, którym napisana jest książka. Są niepowtarzalne, rozpoznawalne od razu jako Joanny i też bardzo zabawne. Jakby ktoś nie chciał czytać, to może sobie same rysunki wyciąć i powiesić na ścianie. Albo powiększyć i nalepić w klasie szkolnej ku inspiracji. Choć książka raczej nie jest dla dzieci i wymaga chyba podstawowej wiedzy o języku. Joanna mnie tymi ilustracjami zaskakiwała, rozśmieszała i cieszę się, że wspólnie zrobiliśmy tę książkę. Do ekipy dołączyła jeszcze Marta Spychalska, wcześniej doktorantka Bralczyka, dziewczyna o wspaniałym umyśle i poczuciu humoru. Zredagowała książkę i napisała przypisy, które są czasem takim światełkiem w tunelu, czy w mroku spowijającym zaułki naszego języka polskiego.
Jak narodził się pomysł na wykorzystanie w książce koncepcji półświatka?
Właśnie dlatego, że czasem tak przystajemy, zaskoczeni, szukając właściwej formy gramatycznej, zmagając się z imiesłowem uprzednim albo nawet i współczesnym (idąc do domu, czekał na niego karp). Takiego napadu bezradności doświadcza wielu polskich „native’ów”. Ograbia nas nasza gramatyka z pewności siebie, sami nie wiemy, jak się mówi, coś, czego używaliśmy od wielu lat, okazuje się błędne (np. używane w blogach o kawie mielenie kawy – ludzie piszą: on mielił kawę, a nie mełł. Dziecko nie zrozumie, co znaczy – zmełłem. A jak powiem: mielę jęzorem, to mnie poprawi na „mielę”. Ci, co mają normę zgodną ze słownikiem Doroszewskiego z 73 roku, uznają wyłącznie mleć. Ci, co mają normę zgodną z Markowskim z 2004, mogą mówić „mielić”. Obie grupy coś kombinują i nie ufają swojej odmianie, uważając, że jest fałszywa. A gramatyka meandruje, zmienia się i zostawia nas z tym kłopotem i konfliktem pokoleń. Nie jestże to bezecne? Stąd i bezecnik. A wszystko to cichcem, wyciąga nam ze słownika jedną formę i zastępuje drugą. To zachowania rodem z półświatka.
Czy jest coś takiego, co Pana szczególnie w języku polskim fascynuje?
Cały język polski mnie fascynuje. Podróż po nim jest jak wędrówka po wielu wiekach. Bo są takie zabytki jak liczba podwójna w „mądrej głowie dość dwie słowie”, tak jak się mówiło dwie krowie, dwie dziewczynie, albo takie wynalazki jak określenie liczbą zbiorową pojedynczego człowieka. Czyli dzisiejsze użycie słowa mężczyzna. Przecież mężczyzna funkcjonował tak jak starszyzna, włoszczyzna czy dziczyzna. A tu taki zwrot akcji. Dla naszych przodków nie było to poprawne i uważaliby, że jesteśmy zbyt nonszalanccy.
Język się zmienia, czy uważa Pan, że powinniśmy za wszelką cenę walczyć o jego poprawność, a może poddać się zachodzącym zmianom, które czasami trudno przyjąć?
Można walczyć za wszelką cenę o jego niezmienność, ale kiedy przeczytamy sobie tekst „Bogurodzicy”, widzimy, że ta walka nie ma sensu. Jeśli język jest jak rzeka, to zawsze będzie szła nowa woda. Jeśli nie będzie dostępu świeżości, zamieni się w zatęchłe bajoro, pełne zgranych słów, wytartych, zużytych. Bo słowa się zużywają. Nie zauważyłem, żeby obrońcy poprawności wciąż walczyli o formę „mię” w bierniku, choć jeśli w użytku jest „cię”, to powinno być i „mię”. Tak więc obrona to bardzo wybiórcza i często służy zachowaniu własnego poczucia wyższości.
Skąd wziął się pomysł na oddanie głosu osobom z zagranicy w książce?
Polacy często myślą, że język polski jest trudny z powodów, które sami widzą jako sprawiające trudności. Tymczasem w książce jest wywiad z Japonką, Belgiem, Turczynką i Białorusinem, są to dziennikarze zagraniczni, który nauczyli się polskiego – i okazuje się, że dla nich co innego jest trudne. Kwestie, które dla nas są przezroczyste jak powietrze. To fascynujące spojrzenie z boku na język polski.
Jakie są Pana kolejne wydawnicze plany?
Przygotowuję teraz coś o tym, ile kosztuje gramatyka, czyli jak różne formy w regulaminach i umowach mogą kosztować nas krocie. Kiedy syn mnie zapytał, po co mu ta cała gramatyka, pierwsza moja odpowiedź brzmiała: synu, to są konkretne pieniądze. A w przypadku umów – miliony. Tak więc dobrze się pośmiać, ale dobrze i wiedzieć, jak działa język, jak reguluje ludzkie zachowania. Dotyczy to też regulaminów firm. Często rozmowa z pracownikami o tym, jak rozumieją różne kwestie, pokazuje, że język ich zwodzi. Uwielbiam takie spotkania, podczas których udaje się wspólnie z ludźmi wypracować formy, które dla wszystkich zainteresowanych są zrozumiałe.
Bardzo dziękuję za wywiad!